sobota, 14 czerwca 2014

A Coruña i Wieża Herkulesa, magiczne, znów trochę przypominające Irlandię miejsce w hiszpańskiej Galicii

które podbiło moje serce. Spacerowaliśmy deptakiem wzdłuż brzegu oceanu, fale malowniczo rozbijały się o kamienne umocnienia, trawa była bardziej zielona niż gdzie indziej, czy to w Hiszpanii, czy w Polsce, miasto w pobliżu wieży na wpół uśpione, po części ze względu na porę, w której się tam znaleźliśmy, po części na fakt, że życie kręciło się raczej wokół centrum i patrząc na rozległy park z wzgórzami schodzącymi do oceanu i małymi ukrytymi plażami, myślałam, że to jedno z tych miejsc, w których mogłabym zamieszkać.

Jak widać, pogoda raczej mroczna, ale pasuje do tego miejsca. Deptak, który skrywa w sobie miłe niespodzianki.

A Coruña (niektórym może bardziej kojarzyć się hiszpańska nazwa miasta La Coruña, jednak obecnie oficjalną nazwą jest ta pochodząca z języka galisyjskiego) to stolica prowincji Galicia, ważny historyczny port i wieża Herkulesa, o której krążą legendy. Pierwsze ślady osadnictwa sięgają czasów sprzed inwazji Rzymian na Półwysep Iberyjski. Można zobaczyć resztki murów obronnych wzdłuż starego miasta, pochodzących z XIV wieku.


Jako, że do A Coruñi wybraliśmy się na jeden dzień, a podróż w jedną stronę trwała ok. 3 godziny, wliczając w to przesiadkę z autobusu na szybki pociąg (nie ma porównania z polskimi;)), nasze zwiedzanie też musiało być szybkie, a przynajmniej staraliśmy się utrzymywać dobre tempo. Zwiedzając jak zawsze - bez map, nie korzystając z komunikacji miejskiej, mając mgliste pojęcie w którą stronę należy się udać, zdawaliśmy się na intuicję i podpowiedzi przypadkowych przechodniów. Dlatego też do centrum miasta tylko wpadliśmy, obejrzeliśmy z daleka XIX ratusz i ruszyliśmy w stronę portu, bo wieża (latarnia morska) musiała być gdzieś przy oceanie.


No dobra, zatrzymaliśmy się jeszcze na chwilę przy pomniku Marii Pity, gdzie wmieszaliśmy się w tłum turystów, żeby posłuchać o walecznej kobiecie, która przewodziła obroną La Coruñi przeciwko angielskiej flocie kierowanej przez nie byle kogo, bo Francisa Drake'a. I dzięki jej odważnej postawie udało się miasto obronić. W obronie pomagały także inne kobiety i nikt nam nie wmówi, że w dawnych czasach kobiety tylko gotowały, opiekowały się dziećmi i haftowały.



Ale to był krótki postój. Więc ruszyliśmy w stronę oceanu i minęliśmy ruchliwy port. Szybko okazało się, że idziemy we właściwym kierunku, bo natrafiliśmy na XVI wieczny zamek Castillo de San Antón, w którym mieści się muzeum archeologiczne i historyczne.


Tu również nie zabawiliśmy długo, bo przed nami była wciąż długa droga. Od zamku do wieży szliśmy około godziny, ale wcale nam się nie nudziło. Uwielbiam ocean! Przy nim człowiek wydaje się taki mały. Więc, spacerujemy promenadą wzdłuż brzegu oceanu, i w pewnym momencie natknęliśmy się na schodki, którymi można było zejść na skały zanurzone w słonej wodzie i oblewane przez fale. W czasie przypływu woda przykrywa je całkowicie. Schodzenie nie wydawało się bardzo bezpieczne, bo wystarczy jeden fałszywy krok, potknięcie, a kiedy już wpadniesz do wody, to fale zabiorą cię ze sobą. Trzeba uważać ocean, to nie to samo, co nasz poczciwy Bałtyk. Oczywiście, nie mogliśmy przegapić takiej okazji, zwłaszcza, że nie padało, toteż pokonaliśmy schodki i znaleźliśmy się na skałach. Cudowne uczucie i jedno z moich najlepszych wspomnień z Hiszpanii.

Tu może tego tak dobrze nie widać, ale większe fale dostawały do szczytów tych skałek.

W końcu udało nam się dotrzeć do Wieży Herkulesa. Mierzy 57 metrów, a nad poziomem morza: 106 i jest jedyną pozostałą po Rzymianach latarnią morską i, zarazem, najstarszą działającą na świecie.


Datuje się ją na I rok naszej ery, choć krążą legendy, że zbudował ją sam Herkules, który po pokonaniu giganta Geriona, usypał mu kurchan i ozdobił go ogromną pochodnią. Herb miasta nawiązuje do tej właśnie legendy.



W innej wersji, nawiązującej do tradycji celtyckich, istniało miasto zwane Brigantią z wysoką wieżą wybudowaną na wzgórzu. Powiada się, że tym miastem mogła być A Coruña. Założył je celtycki król Breogán, a jego syn Ith, który też chciał mieć własne królestwo, wspiął się na wieżę i zobaczył z niej brzegi pewnej wyspy. Udaje mu się do niej dotrzeć i nazywa ją Eirín (Irlandia). Wyspa okazuje się taka zielona i wilgotna, jak ziemie jego ojca.



Jeszcze więcej zielonego i wrzosowiska:


Obecna fasada wieży pochodzi z XVIII wieku. W środku znajduje się muzeum wieży, z eksponatami i tablicami informacyjnymi rozłożonymi na półpięterkach wieży - im wyżej, tym nowsza historia. Trzeba się trochę namęczyć, żeby wejść na najwyższy punkt obserwacyjny wieży, ale warto, bo widok zapiera dech w piersiach i doskonale prezentuje się z tej wysokości róża wiatrów.


Co do wiatru, to owszem, na górze jest bardzo silny. Dobrze, że nie jestem małą i kruchą istotą, bo nie musiałam się obawiać o porwanie. Irlandii, niestety, nie udało mi się zobaczyć. No, ale to może przez lekko pochmurną pogodę;)


Wokół wieży roztacza się park z rzeźbami znanych hiszpańskich artystów i jest to wspaniałe miejsce na długie spacery - z wysoką trawą, ławeczkami, niewielkimi, naturalnymi plażami. To wspaniałe miejsce, żeby zrobić tam piknik i spędzić cały dzień zwiedzając, podziwiając i odpoczywając.



 Jedna z naturalnych dzikich plaż w pobliżu Wieży Herkulesa i zmierzający w stronę oceanu Alejandro Sebastiani Verlezza, wenezuelski poeta i autor dzienników, mój towarzysz podróży





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz