niedziela, 29 grudnia 2013

Świątecznie

Może i jestem trochę spóźniona z tym wpisem, ale choinki stoją jeszcze w naszych domach, a ciasta na półkach w spiżarniach i mamy tyle wolnego. Zresztą podczas Świąt naprawdę nie ma czasu na pisanie bloga, bo trzeba przygotować Wigilię, ulepić tysiące uszek i pierogów i lepiej poświęcić ten czas szybko rosnącemu chrześniakowi, dzieciom kuzynek i rodzinie niż zamykać się w pokoju i stukać w klawiaturę. Ale teraz mam chwilkę czasu, więc będzie o Świętach w Hiszpanii, Sylwestrze i Trzech Królach.
Jeśli chodzi o udekorowanie domu, to choinka jest znacznie późniejszym pomysłem, który przyszedł do Hiszpanów z północy Europy. Tradycyjnie już w czasach średniowiecznych stawiało się w domach szopki z rzeźbionymi figurkami zwierząt i ludzi, z domkami, rzekami, drzewami i, od okresu baroku, obowiązkowo z caganerem - wypróżniającym się chłopem, ukrytym gdzieś w krzakach lub za zagrodą.



No cóż, może nie jest zbyt estetyczny, ale taki caganer przynosi ponoć szczęście i pieniądze. Nie musi to jednak być anonimowy wieśniak, obecnie firmy produkujące figurki zwracają uwagę, co dzieje się w polityce i kulturze. Można kupić sobie figurki całej drużyny Barcelony lub Realu, ich trenerów, obecnego i poprzedniego papieża, przywódców państw, aktorów i piosenkarzy.

 
 
 

 Nawet ślub Williama i Kate nie przeszedł niezauważony.


Oczywiście teraz najczęściej stawia się w domach szopki a obok przystraja się choinkę.

Kolację wigilijną świętuje się w rodzinnym gronie. Na stołach króluje nadziewany indyk, szampan i świąteczne słodycze robione z migdałów całych lub sproszkowanych. Te ze sproszkowanych w smaku przypominają chałwę. Są bardzo słodkie. Uwielbiam je! Niektóre z nich - turrony można kupić także w Polsce, na przykład w Lidlach i są to te same turrony, które widziałam na półkach w hiszpańskich supermarketach.



Oglądam te zdjęcia i aż leci mi ślinka;) Inne słodycze z migdałów to polvorón (na to w Polsce jeszcze się nie natknęłam) opakowane jak cukierki, ale w środku skrywające proszek migdałowy. Mogą być oblane czekoladą, mogą być twarde lub miękkie, mogą zawierać sezam, pistacje lub orzechy. Najlepiej je jeść łyżeczką, bo bardzo się kruszą.


Podczas kolacji wigilijnej, tak jak w Polsce, śpiewa się kolędy. Odnoszę niejasne wrażenie, że hiszpańskie kolędy są bardziej wesołe i mniej sensowne niż polskie. O północy ci, którzy chcą, udają się na Pasterkę, która tam nazywa się Misa de Gallo, czyli Msza Koguta.

Następnego dnia rodziny również spotykają się przy stole, aby powtarzać mniej więcej, to co się robiło dnia poprzedniego. Jest to dzień, w którym niektóre dzieci dostają prezenty od św. Mikołaja, jeśli rodzice naśladują zachodnie tradycje i nie widzą niczego złego w tym, żeby dzieci otrzymywały prezenty dwa razy podczas Świąt. Tradycyjnie, bowiem, prezenty rozdają Trzej Królowie, w ich święto. Poruszają się na wielbłądach, więc dzieci muszą zostawić jakieś słodycze dla władców i mleko dla wielbłądów. Dzień wcześniej, piątego stycznia, przez miasta przechodzi pochód Trzech Króli. Po szóstym stycznia choinki i szopki znikają z salonów, wracają do piwnic czy na strychy.


W sylwestrowy wieczór je się kolację z rodziną, a następnie, najczęściej, wychodzi na miasto z przyjaciółmi. Kiedy rozpoczyna się odliczanie, co sekundę, trzeba połknąć jedno winogrono. Aby trochę sobie ułatwić zadanie, można wymienić winogrona na rodzynki. Ten zwyczaj ma przynosić szczęście na Nowy Rok. A po nocy pełnej wrażeń najlepiej wstąpić gdzieś na gorącą, gęstą czekoladę (tak, że trzeba ją jeść łyżeczką) i churros.


wtorek, 10 grudnia 2013

Jakie książki polskich autorów znajdziemy w hiszpańskich księgarniach?

Uwielbiam chodzić po księgarniach, w Polsce szczególnie po Tanich Książkach, gdzie za niewielkie pieniądze można kupić naprawdę świetne książki. W Hiszpanii wraz z Wenezuelczykiem - sami, bez przewodnika w postaci tubylca - zwiedzaliśmy miasta i jakoś nie udało nam się nigdy znaleźć żadnego antykwariatu. Jednak i księgarnie nie sprawiły nam zawodu. Ba! Rozochociliśmy się tak, że pod koniec naszej wizyty już nawet nie wchodziliśmy do żadnego sklepu z książkami ze względu na limit wagowy bagażu. Podczas powrotu moje walizki ważyły nawet minimalnie więcej niż powinny, ale na szczęście nie leciałam tanimi liniami lotniczymi i nie musiałam na lotnisku wyrzucać swetrów czy na wpół zużytych kosmetyków. Jeśli chodzi o ceny, to można kupić ciekawe książki kosztujące od 5 do 15 euro. Oczywiście, są i droższe, ale nie ma jakiejś kolosalnej różnicy między księgarniami w Polsce a w Hiszpanii, jeśli chodzi o pieniądze, które trzeba wydać na wymarzone papierowe wydanie jakiegoś dzieła.

W Galicii obracałam się w kręgu literaturoznawców i filozofów, nie dziwiło mnie więc jakoś strasznie, że znali (i nie tylko z nazwiska - kojarzyli niektóre utwory) Miłosza, Szymborską, Różewicza, Herberta, Zagajewskiego. Z prozy czytali Conrada (i wiedzieli, że był Polakiem, nawet znali jego biografię lepiej niż ja!), Mrożka, Gombrowicza, Schulza, Stasiuka "Opowieści Galicyjskie", stąd też u nich zainteresowanie polską Galicją.


Ale już w osłupienie mnie wprawił, jeden z Hiszpanów, gdy zapytał mnie o książkę "Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy" Sergiusza Piaseckiego (tytuł hiszpański "Enamorado de la Osa Mayor"). Więc, można natrafić na książki nie będące kultowymi w Polsce, o których nie było głośno ze względu na brak kampanii promocyjnych. Przyznaję, nie czytałam tej książki, ale to inspirujące, że obcokrajowiec może ci polecić jakieś dzieło krajowej literatury, o którym nawet nie słyszałeś.

A teraz, co mamy na półkach w księgarniach? Nieodmiennie przyciągają mnie półki z powieściami fantasy i ucieszyło mnie, że można zakupić Sapkowskiego. W jednej z księgarni, bodajże w http://www.casadellibro.com/ znalazłam cały cykl o Wiedźminie i jeszcze do tego dwa tomy Narrentum. Jeśli chodzi o S-F to tutaj króluje Lem. Ogromna ilość jego powieści została przetłumaczona na język hiszpański.
Z literatury najnowszej mamy Michała Witkowskiego "Lubiewo", tutaj "Lovetown", Jacka Dehnela "Lalę", przetłumaczoną jako "El Jardín de Lala", kilka książek Jerzego Pilcha i Marka Krajewskiego.


Spośród polskich reportażystów najbardziej znany jest Kapuściński. Oprócz jego książek, można jeszcze przeczytać "Gottland" Mariusza Szczygła.

Naprawdę byłam usatysfakcjonowana ilością polskich autorów (ich książek, nie ich osobiście) na półkach hiszpańskich księgarni.

niedziela, 8 grudnia 2013

Jak wyglądają szkoły w Hiszpanii? Różnice, różnice, różnice...

Podczas mojego pobytu w Galicji miałam okazję zobaczyć hiszpańską szkołę "od wewnątrz" i nawet poprowadzić krótkie warsztaty poetyckie dla młodzieży w wieku gimnazjalnym. Znam wielu zaangażowanych nauczycieli z tego instytutu. I, co było bodźcem ostatecznym do napisania tej notki, musiałam przygotować na ten weekend na kurs pedagogiczny prezentację o hiszpańskim systemie edukacji. Podczas wyszukiwania informacji korzystałam głównie ze stron w języku hiszpańskim, a i tak musiałam się podpierać wiedzą i doświadczeniem znajomych nauczycieli, gdyż każde źródło podawało inne informacje. W notce skupię się jednak na ciekawostkach, a nie na datach i typach uczelni.


Hiszpania dzieli się na 17 Wspólnot Autonomicznych, które cieszą się dużą autonomią, m.in. w dziedzinie edukacji. Szczególnie dotyczy to: Katalonii, Galicii i Kraju Basków, gdzie istnieją dwa języki urzędowe - hiszpański i odpowiednio: galicyjski, baskijski czy kataloński. W tamtejszych szkołach uczy się języka hiszpańskiego i literatury hiszpańskiej, drugiego języka urzędowego wraz z literaturą. Część zajęć także musi być przeprowadzona w tym języku. Zwykle jest to połowa przedmiotów. Nie zawsze tak było. W czasach generała Franco nie można było uczyć się tych języków, nie można było nawet ich używać. Oczywiście, wiele osób to robiło w ramach protestu wobec władzy. Obecnie przywraca się tym drugim językom należne im miejsce i dla większości mieszkańców język oraz tradycja regionu są powodem do dumy.

Szkoły są dużo bardziej sprofilowane niż te w Polsce. Już od Educación Secundaria Obligatoria (coś jak polskie gimnazjum, tylko trwa 4 lata) uczeń może wybierać przedmioty do wyboru z całkiem obszernej puli zajęć, a w "liceum" trwającym dwa lata, wybiera jedną z trzech ścieżek:
- nauki humanistyczne i społeczne
- nauki ścisłe i technologia
- przedmioty artystyczne.
Do jednego z tych profili dobiera sobie przedmioty, których nie ma na danym profilu, a które go interesują. Uczniowie o umysłach humanistycznych nie muszą katować się fizyką czy chemią, a ścisłowcy historią sztuki czy WOSem.

Uczniowie, którzy obleją jakiś przedmiot, tylko raz mogą powtarzać dany rok, a w ciągu całego cyklu tylko dwa razy mogą powtarzać klasę. Jeśli przekroczą ten limit, zostają wysłani do szkoły specjalnej dla uczniów z problemami. Nie tak jak w Polsce, gdzie z dziesięciolatkami może siedzieć wyjątkowo oporny na edukację nastolatek aż do ukończenia 18 roku życia. W Hiszpanii, w ogóle, obowiązek szkolny trwa do 16 roku życia.

W szkołach publicznych, od najmłodszych lat, uczeń zwraca się do nauczyciela po imieniu. Nauczyciel nie może zażądać, żeby uczniowie zwracali się do niego przez "pan/i", no chyba, że uczy w szkole prywatnej lub katolickiej, bo te rządzą się swoimi prawami. Ma to swoje plusy i minusy. Z pewnością kontakt między uczniami i nauczycielem jest dużo lepszy, nie boją się do niego podejść ze swoimi problemami, bardziej sobie ufają. Dla mnie nie do pomyślenia było, że moja znajoma nauczycielka, Rosa, zostawiła na korytarzu bez opieki komputer i projektor, a kiedy zapytałam jej czy to bezpieczne i powiedziałam, że w Polsce sprzęt już byłby zniszczony lub wyniesiony, nie mogła w to uwierzyć. Nie zawsze jednak jest tak różowo. Wielu z nauczycieli tego instytutu, zostało chociaż raz wyzwanymi od najgorszych lub skrytykowanymi w słowach, których nie powinno używać się w relacjach nauczyciel-uczeń.


O Pelouro - reportaż - tu można zobaczyć reportaż (oczywiście po hiszpańsku, ale i bez języka co nieco można z niego zrozumieć, a przynajmniej pooglądać) o szkole w Vigo, w Galicii. To szkoła specjalna, kiedyś była prywatna, ale po jakimś czasie udało się założycielom uzyskać wsparcie u władz i obecnie jest to szkoła publiczna, do której może uczęszczać każdy, zdrowy czy z różnymi rodzajami upośledzeń. Od kilkulatków (mam na myśli 2-3 lata) po 16-latków. Zdarzają się obcokrajowcy, którzy przeprowadzają się do Hiszpanii tylko po to, żeby posłać do niej dziecko. W tej wszyscy są normalni i wszyscy są indywidualnościami. Codziennie odbywa się apel, niezbyt oficjalny, po którym każdy uczeń (nawet ten najmłodszy) decyduje czym będzie się danego dnia zajmował. Nie ma sal. Nie ma klas. Nie ma żadnych podziałów. Nie ma ocen. Nie ma nauczycieli - są za to mediatorzy, którzy pomagają gdy uczeń nie może się zdecydować, co wybrać lub gdy pojawiają się jakieś problemy. Służą swoją wiedzą lecz się z nią nie narzucają. Uczniowie sami uczą się szukać źródeł wiedzy i decydować o własnym losie. Ten system nauki się sprawdza. Uczniowie, którzy ukończą tę szkołę i chcą iść do liceum lub na studia, po pierwszym szoku po zderzeniu ze zwykłymi szkołami, zazwyczaj dobrze się odnajdują w nowej rzeczywistości i osiągają wysokie wyniki.

 
I jeszcze słowo o tym, jak w Hiszpanii wygląda sytuacja na rynku pracy dla nauczycieli. Studenci kończący odpowiednie kierunki, pozwalające na podjęcie pracy w szkołach, mają zapewnione zatrudnienie. Władze danej Wspólnoty Autonomicznej przydzielają mu placówkę i "biedny" absolwent nie ma tu nic do gadania. Dopiero później, gdy może pochwalić się jakimiś osiągnięciami, wykonanymi projektami, za które dostaje punkty, w zależności od ilości tych punktów, może poprosić o przeniesienie w miejsce, które bardziej go interesuje. Jeśli ktoś chce uczyć w innym miejscu w Hiszpanii, nie w tym, w którym ukończył studia, Ministerstwo Edukacji, raz na kilka lat ogłasza konkurs (nabór) do różnych szkół w całej Hiszpanii. Tutaj też wszystko zależy od ilości punktów.
 
 
Podoba mi się system edukacyjny w Hiszpanii. Żałuję, że w Polsce szkoły typu gimnazjum, czy liceum nie są bardziej sprofilowane.





sobota, 30 listopada 2013

Arepas i guacamole - przepisy

Dzisiaj w końcu udało mi się znaleźć trochę czasu i przygotować obiecane dania kuchni południowoamerykańskiej w jednym z zimniejszych krańców Polski. Przepisy uzyskałam od Wenezuelczyka i Hiszpana, który przez długi czas mieszkał w Meksyku, więc są tradycyjne i sprawdzone. W dodatku łatwe do przyrządzenia, oryginalne i robią wrażenie.

Arepas to jedno z najbardziej tradycyjnych dań kuchni wenezuelskiej i kolumbijskiej. Są to placuszki z mąki kukurydzianej, przypominające trochę podpłomyki. Wenezuelczycy jedzą je na śniadanie, obiad i kolację. Można łączyć je ze słodkimi dodatkami, takimi jak dżemy lub posypuje się je cukrem. Można także połączyć je z czymś bardziej konkretnym albo nadziać. Ja do tego dania zrobiłam prostą mieszankę: cebula, czosnek, papryka, kurczak, chorizo i puszka pomidorów (wszystko smażone i duszone przez ponad godzinę).

Do arepas potrzebna jest specjalna mąka kukurydziana precocida. Wenezuelczyk nie potrafił wyjaśnić, co to oznacza, w końcu to facet i takimi rzeczami się nie interesuje;) ale wydaje mi się, że chodzi o jakiś rodzaj obróbki termicznej, żeby placki smażyły się szybciej i nie były w środku surowe. W Polsce można kupić tę mąkę w sklepach internetowych z żywnością orientalną w cenie ok. 11 - 15 zł za kg. Powinna wyglądać tak:


Do przygotowania arepas potrzebne nam będą:

woda (najlepiej ciepła)
mąka kukurydziana
sól
odrobina oliwy

Do garnka wlewamy wodę i dodajemy mąkę. Mieszamy łyżką do uzyskania w miarę zbitej konsystencji. W zależności od wyglądu mieszanki dodajemy więcej mąki albo wody. Solimy, polewamy niewielką ilością oliwy i wyrabiamy na gładką masę. Formujemy z niej kulki, a następnie spłaszczamy je i smażymy na patelni tylko przetartej oliwą lub zupełnie suchej, co 2-3 minuty obracając. Można jeszcze wsadzić surowe placki do piekarnika rozgrzanego do 200 stopni, ale myślę, że trudniej byłoby je obracać i pilnować, żeby się nie spaliły. Placki powinny być lekko złociste i mieć ciemne plamki, takie jak tortille (meksykańskie). Na takie ciepłe arepas nakładamy jakąś salsę, możemy posypać je startym serem żółtym, żeby się na nich stopił pod wpływem temperatury.


Arepas mogą być mniejsze lub większe. Grubsze lub cieńsze (te szybciej się usmażą). Można je nadziać serem żółtym, chorizo lub czymkolwiek, co tylko przyjdzie nam do głowy. Wtedy na jeden surowy spłaszczony placek nakładamy nasze nadzienie, a następnie przykrywamy je drugim plackiem.

 

Guacamole jest jeszcze prostsze. To salsa z awokado, którą przyrządzali już Aztekowie. Doskonale nadaje się do różnego rodzaju przegryzek - chipsów, krakersów, a nawet do chleba. Czasem można spotkać gotowe guacamole w supermarketach, ale w smaku nawet nie przypominają tego oryginalnego. 

Składniki do przygotowania guacamole:

2 dojrzałe awokado
2 ząbki czosnku
łyżka soku z cytryny
1 pomidor
sól i pieprz do smaku

Awokado gnieciemy widelcem w głębokim talerzu lub miseczce do uzyskania gładkiej konsystencji. Dodajemy zgniecione ząbki czosnku i sok z cytryny. Kroimy pomidora w drobną kostkę i łączymy go z awokado. Doprawiamy. 
To jest baza. Ja do mojego guacamole dodałam jeszcze kilka kropel tabasco, ale można także przyprawić je ostrą papryką, pieprzem cayenne, pomidor można zastąpić czerwoną papryką, a dla odważnych i miłośników zdrowego jedzenia istnieje możliwość dodania do mieszanki spiruliny ;)





A jak w Polsce trafić na dojrzałe awokado? Nie bójmy się macać owoców w sklepie! Awokado ugniatamy palcami i jeśli się ugina, wydaje się miękkie, to znaczy że jest idealne do naszego guacamole. Jeśli jednak jedyne dostępne awokado będą twarde jak kamienie, to także możemy je kupić, położyć je na oknie w kuchni i poczekać 2 lub 3 tygodnie. Robienie guacamole z niedojrzałego awokado jest chybionym pomysłem - lepiej uzbroić się w cierpliwość. 

 
A to dwa niedojrzałe awokado, które za jakiś czas użyję do przygotowania sosu guacamole. Tym razem do chipsów albo tortilli. Wydaje mi się, że awokado w Hiszpanii były jakieś większe ;)


czwartek, 28 listopada 2013

Dlaczego w Portugalii może być ciężko kupić Pepsi?

Kilka dni temu w mediach pojawiły się informacje o reklamie, która pojawiła się na fanpage'u szwedzkiego oddziału koncernu Pepsi i która wywołała niemały skandal. Ja przeczytałam o tym w Porto, w jednej z portugalskich sportowych gazet. Nie jestem fanką Cristiano Ronaldo, ale reklama wywołała u mnie oburzenie, bo jest nieetyczna i po prostu chamska. Jeszcze bardziej poruszyła Wenezuelczyka, który ma większość styczność z kulturami, gdzie odprawia się rytuały voodoo i wie, że nie jest to zabawa.

 

 


Niby nie jest napisane, że to Cristiano Ronaldo. Ale koszulka w barwach reprezentacji z numerem siedem oraz czarne wystylizowane włosy mówią same za siebie. Pepsi musiała przeprosić. Czary - mary nie wyszły, bo Szwecja przegrała 2:3 i wszystkie gole strzelił właśnie Ronaldo.
Nie udało im się wyprowadzić go z równowagi. Za to Portugalczyków tak. Na Facebooku istnieje grupa "Nunca mais vou beber Pepsi"  - czyli już nigdy nie napiję się Pepsi. Wypuszczają do sieci filmiki, na których wylewają napój do kratek ściekowych, czy grają w golfa puszkami po Pepsi.



Pepsi znika z półek sklepowych i z barów. W kawiarni, gdzie czytaliśmy artykuł o Cristiano, w lodówce nie było Pepsi, za to dobrze wyeksponowana Coca-Cola i inne napoje gazowane. 
Na obiad przenieśliśmy się do baru w głębi miasta, żeby nie płacić dodatkowych kilku euro za widok na rzekę. Zamówiliśmy tradycyjne danie - smażonego dorsza oraz wino Porto i czekaliśmy słuchając rozmowy przy stoliku obok, która dotyczyła oczywiście Ronaldo. Kiedy tylko właściciel zbliżył się do rozemocjonowanego mężczyzny, ten z napięciem zapytał, czy można kupić Pepsi. Usłyszawszy pozytywną odpowiedź, zaczął krzyczeć na biednego człowieka, że tak nie można i że nie jest patriotą. Właściciel baru próbował się tłumaczyć, że prowadzi biznes, a Pepsi jest najtańsza i że chętnie by z niej zrezygnował, ale nie może. W końcu jakoś udało się załagodzić sytuację, ale to wydarzenie tylko pokazuje, że Portugalczycy potraktowali poważnie kampanię reklamową napoju.
Czy z biegiem czasu zapomną i Pepsi znów zacznie wracać na sklepowe półki? Nie wiadomo.
Z pewnością sprzedaż Pepsi w Portugalii spadła i to znacząco.
Co jednak najbardziej mnie urzekło, to reakcja portugalskiego społeczeństwa - zdecydowana 
i zorganizowana. Pokazują, że nie można igrać z symbolami narodowymi, a później udawać, że nic się nie stało.

środa, 27 listopada 2013

Gdzie czas płynie wolniej (o ile w ogóle płynie)

Hiszpanie mają specyficzne podejście do czasu. Jakby zupełnie o nim nie myśleli. Jeszcze nie udało mi się zobaczyć spieszącego się Hiszpana. Przypuszczam, że w Madrycie czy Barcelonie może to wyglądać nieco inaczej, ale w małych i średnich miastach ludzie żyją spokojnie, w tempie, z którego utrzymaniem nie miałby problemu żaden żółw.
Szczerze przyznaję, że czasem oprócz podziwu czy zrozumienia, wywoływało to u mnie irytację. Zwłaszcza kiedy musiałam czekać przy drodze dwadzieścia minut, walcząc z wiatrem wiejącym od morza. Co prawda, sama sobie byłam winna, gdyż po kilku takich razach powinnam się była nauczyć, że wychodzenie z domu pięć czy dziesięć minut wcześniej, aby ktoś na ciebie nie czekał, w Hiszpanii jest bardzo głupim pomysłem. Cóż, przy lepszej pogodzie może wcale by mi to nie przeszkadzało.
Dziesięcio-, piętnasto-, dwudziestominutowe, a nawet godzinne spóźnienia nie są niczym dziwnym. Jeśli przygotowujesz kolację na 20.00, możesz spodziewać się gości o 21.30. Przypuszczam, że zjawienie się punktualnie zastałoby gospodarzy przyjęcia w samym środku przygotowań. Jedyne sytuacje, w których Hiszpanie są punktualni (w miarę), to te związane z pracą.
Któregoś dnia wraz z wenezuelskim pisarzem chcieliśmy się wybrać na zakupy do miasteczka, a że z miejsca, w którym mieszkaliśmy trzeba by było iść ponad pół godziny szybkim marszem, jeden z chłopaków, zaofiarował się, że nas zawiezie. Wsiadł do samochodu i czekał na nas. W tym samym czasie pozostała dwójka naszych gospodarzy znalazła jakiś interesujący temat, wciągnęła nas do rozmowy, wypiliśmy jeszcze kawę i może, po pół godzinie udało nam się wyjść przed dom i wyruszyć w drogę. Nasz kierowca nie powiedział złego słowa, nie wyglądał nawet na lekko poirytowanego. Być może po dwóch godzinach czekania zacząłby się niecierpliwić, choć nigdy nic nie wiadomo...
Albo takie supermarkety. W Polsce zawsze staram się jak najlepiej przygotować do pakowania zakupów, prawie że synchronicznie z ruchem kasjerki kasującej kolejne produkty, tak abym od razu po otrzymaniu reszty mogła odsunąć się i zrobić miejsce następnej spieszącej się osobie. W Hiszpanii kasjerka lub kasjer nie przesuwa twoich zakupów nad czytnikiem kodów z prędkością światła. Robi to ze spokojem, poczeka aż zapłacisz, wręczy ci eurocenty reszty, a następnie pomoże zapakować zakupy. I wcale jej to nie przeraża, że w kolejce czeka następny klient! Klienta też to nie denerwuje, że kasjerka robi coś innego, niż tylko kasowanie towaru. I to wszystko odbywa się w miłej i przyjaznej atmosferze.
Albo kiedy stoisz w kolejce i starsza pani za tobą poprosi cię, żebyś ściągnął jej jakieś płatki z piątego regału na lewo, z najwyższej półki, bo jesteś wysoki/a, a następnie poproszą cię o podobną przysługę wszystkie inne starsze panie znajdujące się w pobliżu - nikt nie zajmie twojego miejsca. Ludzie będą czekać i nawet nie pomyślą o tym, że marnujesz im czas.
Tam czas płynie wolniej. Jakby doba miała 48 godzin. I nigdy go nie brakuje.
Teraz wróciłam do Polski. Zamierzam trochę zwolnić. Bo czy te zaoszczędzone 15 sekund przy kasie kogoś zbawi? Albo czy przyjęcie o 16.00 musi się zacząć punktualnie? Jeśli goście przyjdą wcześniej, mogą ci pomóc w kuchni. Życie pozbawione presji czasu ma lepszy smak.

http://abcinwestowania.files.wordpress.com/2009/09/czas_twoim_przyjacielem_jest.jpg

Jak wyjechałam do hiszpańskiej Galicii

Przypadkiem i dzięki przyjaźniom.
Przyjaciółka mojej mamy, także nauczycielka angielskiego, spędzała u nas wakacje. Szlifowałam z nią mój hiszpański i tak, podczas jednej rozmowy, wspomniałam, że interesuję się poezją i literaturą, kiedyś wysyłałam moje prace na różne konkursy, a także publikowałam recenzje i wywiady.
Wtedy ona przypomniała sobie, że zna chłopaków z wydawnictwa http://axouxerestream.com/residencia-de-escritores/, którzy zapraszają na jeden miesiąc pisarzy i ludzi związanych ze sztuką do swojego domu. Mają oni przedstawić swój projekt, który będą realizować w czasie pobytu, a także przygotować jakieś warsztaty dla mieszkańców Rianxo.
I z miejsca zaczęła ten "szalony" pomysł realizować. Napisała do nich maila, następnie ja wysłałam swój projekt oraz notkę o sobie.
Od razu odpisali. Zareagowali entuzjastycznie. Chociaż mieli już zaproszonego pisarza z Wenezueli na listopad, doszli do wniosku, że mogą przyjąć dodatkową osobę. Jestem pewna, że to, co najbardziej ich zaintrygowało, to fakt, że mieszkam w Galicji. Chcieli poznać tę inną krainę o tej samej nazwie co ich region i sprawdzić, czy znajdziemy jakieś miejsca styczne.

                                          Jedna z wielu galicyjskich plaż, akurat w pochmurny dzień.

Jedynym moim zadaniem było przygotowanie dwóch dni zajęć z poezji dla czternastoletnich uczniów miejscowego instytutu. Resztę czasu mogłam poświęcać na co tylko chciałam - pisanie, czytanie, spacerowanie, zwiedzanie ciekawych miejsc, poznawanie nowych ludzi.
Wracając do Polski po trzech tygodniach myślałam o tym wszystkim co zobaczyłam i do jakich wniosków doszłam mieszkając w jednym domu z czwórką literatów i filozofów. Musiałabym pewnie opowiadać bite dwa dni, a i tak nie powiedziałabym wszystkiego. Tak narodził się pomysł stworzenia bloga o spotkaniach iberyjskich i iberoamerykańskich.