środa, 17 grudnia 2014

Roscón de Reyes

Obiecany przepis na Ciasto Trzech Królów. W smaku przypomina drożdżową bułkę, którą moja babcia piekła przy okazji pieczenia chleba w tradycyjnym piecu. Stare, dobre czasy. Jest proste do wykonania, jednak wymaga trochę czasu na rośnięcie, więc dobrze zacząć przygotowywać je rano, żeby nie kończyć późną nocą.



Roscón de Reyes to bardzo stare ciasto. Kojarzy się je z rzymskimi saturnaliami, kiedy to rozdawało się okrągłe placki z figami i miodem ludowi oraz niewolnikom. Ma kształt wieńca. Przyozdabia się je bakaliami, kandyzowanymi owocami, migdałami, cukrem, a do środka wkłada się ziarno suszonego bobu. Ta tradycja sięga III wieku naszej ery i polega na tym, że szczęśliwy znalazca, zostawał "królem spotkania". Obecnie, w niektórych miejscach, ten, kto znajdzie bób musi zapłacić za roscón lub kupić następny. Coraz częściej do środka wkłada się także figurki albo nawet pieniądze. Popularne stało się także nadziewanie ciasta kremem śmietankowym, czekoladowym, kakaowym, czy truflowym. Roscón trafił także do Portugalii, Meksyku i Argentyny. Istnieje także francuskie ciasto "galette des Rois", które także podaje się z okazji święta Trzech Króli, jednak różni się wyglądem i nadzieniem od tego hiszpańskiego (jednak i tu pojawia się ziarno bobu!)

Składniki

650 g mąki
250 ml letniego mleka
25-30 g świeżych drożdży
120 g cukru
120 g masła lub margaryny (stopionych!!!)
2 jajka i jedno żółtko
10 g soli
2 i 1/2 łyżeczki wody z kwiatu pomarańczy
otarta skórka z 1 cytryny i 1 pomarańczy

Do przyozdobienia:

bakalie
cukier
białko jajka
co tylko przyjedzie nam do głowy  


Wiedziałam, że kiedyś woda z kwiatu pomarańczy przyda się mi do jakiś innych celów niż kosmetyczne. Moja jest marokańska, zakupiona w tureckim sklepie, ale znajdziecie je także w sklepach z orientalną żywnością lub kosmetykami naturalnymi. W tym drugim przypadku trzeba jednak zwrócić uwagę na skład, dopilnować, żeby zawierał tylko wodę i esencję z kwiatu pomarańczy.

Wykonanie

Zaczyn: 
Najpierw mieszamy w jakimś sporym naczyniu troszkę mleka z drożdżami i 2 lub 3 łyżkami mąki. Kiedy pozbędziemy się grudek, przykrywamy i odstawiamy w ciepłe miejsce bez przeciągów. U mnie trafiło na miejsce pod kaloryferem, dzięki czemu rosło być może nawet za szybko, ale ze względu na stosunkowo niską temperaturę w pomieszczeniach (18 stopni) nie było innego wyjścia. Po 15, 20 minutach zaczyn powinien "ruszyć".

Następnie do naszego zaczynu dodajemy resztę składników: roztopione masło, resztę mąki i mleka, cukier, sól, jajka, wodę z kwiatu pomarańczy i skórkę pomarańczową i cytrynową. 


Mieszamy, aż powstanie jednorodna masa, a później zagniatamy ciasto. Możemy to robić na stolnicy, ja wolę w garnku, jest później mniej sprzątania. Jeżeli ciasto zbyt się lepi, możemy dodać nieco mąki. Formujemy z ciasta kulę i przykrywamy naczynie wilgotną ścierką, po czym znowu je odstawiamy w ciepłe miejsce.


Po kilku godzinach powinno podwoić swoją masę.( U mnie wystarczyło poczekać 3h).



Wyciągamy ciasto na posypaną mąką stolnicę i znowu wyrabiamy. Tę ilość ciasta można podzielić na 2 części lub zadowolić się jednym dużym rosconem (jak ja). Kulę trzeba nieco spłaszczyć.


Następnie wkładamy w środek ciasta dwa palce, żeby zrobić otwór. (Można to zrobić jakimś okrągłym naczyniem, ale wtedy marnuje się trochę ciasta).


Później już powiększamy otwór dłońmi. I nie ma się, co bać, i tak podczas pieczenia zmniejszy swoją średnicę. Uformowany już wieniec kładziemy na blasze przykrytej papierem do pieczenia. Wieniec musi jeszcze troszkę podrosnąć, dlatego najlepiej włożyć go na około godzinę do wyłączonego piekarnika, nagrzanego wcześniej do 50 stopni.


W tym czasie możemy przygotować bakalie i owoce, którymi zamierzamy przybrać nasze ciasto. Figi należy pokroić na mniejsze kawałki. Białko jajka utrzepać lekko widelcem. Po godzinie wyciągamy podrośnięty wieniec z piekarnika i malujemy białkiem, ozdabiamy bakaliami, ewentualnie posypujemy cukrem kryształem. Jeśli chcemy, właśnie wtedy możemy wcisnąć do środka ziarno bobu.


Rozgrzewamy piekarnik do temperatury 180 stopni i pieczemy przez - to wszystko zależy od wielkości naszego roscona; w hiszpańskim przepisie podawano 20 minut na niewielki roscón, mój potrzebował aż 40 zanim się przyrumienił. Dla pewności można sprawdzić patyczkiem, czy w środku jest już upieczony. Jeśli tak, wyjmujemy z piekarnika i cieszymy się naszym ciastem.

Nie trzeba czekać do 6 stycznia, bo roscón de Reyes naprawdę świetnie się prezentuje. Nie mówiąc już o zapachu, zwłaszcza podczas pieczenia. Odpowiadają za niego skórki i woda pomarańczowa.





niedziela, 14 grudnia 2014

Spotkanie wigilijne w hiszpańskim stylu

Co sobotę mam 2 godziny lekcji hiszpańskiego z gimnazjalistkami w szkole, w której kiedyś sama się uczyłam. Ze względu na nadchodzące Święta postanowiłyśmy sobie urozmaicić zajęcia i zorganizować hiszpańską ucztę bożonarodzeniową połączoną z oglądaniem filmu. Jako, że w Hiszpanii najbardziej tradycyjne świąteczne smakołyki to słodycze, właśnie one miały grać pierwsze (i jedyne) skrzypce. Przecież nie będziemy robić pieczonego indyka czy prosiaczka dla siedmiu osób i mając na względzie ubogie wyposażenie klasy jeśli chodzi o kuchenne utensylia. Całe szczęście, że chociaż miałyśmy zlew i bieżącą wodę do dyspozycji. Ale nie ma sytuacji bez wyjścia. Zapomniałam chochelki, nie szkodzi, nalewałam gorącą czekoladę kubkiem i nawet obyło się bez ofiar.

Oto, co próbowałyśmy:


Turrony i polvorones





Turrony to słodycze najprawdopodobniej pochodzenia arabskiego. Robi się je z miodu, cukru i białek jaj oraz orzechów laskowych, piniowych albo migdałów. Mogą być miękkie i przypominać w konsystencji chałwę lub też twarde, z dużymi kawałkami orzechów. Te z Alicante od spodu mają przyklejony opłatek. (Właśnie takie są na zdjęciu).
Polvorones to rodzaj rozsypujących się pod wpływem dotyku ciasteczek, najczęściej zawijanych w papierki jak cukierki. Pochodzą z Andaluzji. Składają się z migdałów, mąki, smalcu i cukru. To podstawowe składniki, ale różnych wersji tego przysmaku istnieje naprawdę wiele. Dodaje się do nich, na przykład: aromaty, kakao, czekoladę, skórkę z cytryny lub pomarańczy.

W większym mieście można bez problemu dostać turrony w Almie lub sklepach z ekskluzywną żywnością, czasem trafiają się i w innych supermarketach, ale nie zawsze akurat w okresie świątecznym. Polvorony już trudniej upolować. Na szczęście jeden z moich uczniów wybierał się na krótką wycieczkę z Hiszpanii i obiecał mi przywieźć te tradycyjne słodycze. 



Roscón de Reyes upiekłam dzień wcześniej. To tradycyjne ciasto pieczone z okazji dnia Trzech Króli, czyli osobistości, które w Hiszpanii przynoszą prezenty, zamiast świętego Mikołaja. Jest piękny, smaczny i cudownie pachnie, zwłaszcza podczas pieczenia. Mi wyszedł ogromny, więc dziewczyny dostały nawet po kawałku "na wynos". Niedługo przepis na roscón pojawi się na blogu.


Razem z kuzynką przygotowałyśmy także churros. (Na zdjęciu to te, które przypominają paluszki albo biszkopty). W smaku nie odbiegały od tych hiszpańskich, ale już wygląd odbiegał od oryginału, bo nie miałyśmy szprycy z otworem w kształcie gwiazdki, więc po prostu lepiłyśmy podłużne, walcowate kształty. Tym razem korzystałam z polskiego przepisu: churros (Nasze uwagi do przepisu: jeśli nie chcecie mieć w kuchni sajgonu spowodowanego wybuchającym olejem, warto smażyć pod pokrywką).


A czekoladę na gorąco (chocolate caliente) robiłam już któryś raz. Na blogu znajdziecie przepis tu

W ogóle churros con chocolate to najlepszy sposób na wzmocnienie sił po wyczerpującym Sylwestrze. Bo właśnie na Nowy Rok całe hiszpańskie rodziny wybierają się do kawiarni, żeby cieszyć się gęstą pożywną czekoladą i gorącymi churros.


Może mało świąteczny, ale za to bardzo hiszpański - "Volver" Almodovara.

I mandarynki, żeby się "odsłodzić".

czwartek, 27 listopada 2014

Stereotypy dotyczące mieszkańców poszczególnych regionów Hiszpanii

Hiszpania to kraj niejednorodny pod względem języka, kultury i tradycji. Język hiszpański (kastylijski) jest językiem urzędowym w całym kraju, ale nie zmienia to faktu, że są regiony, które mają drugi język urzędowy (i często traktują go jako pierwszy, używając kastylijskiego tylko wtedy, kiedy muszą). Do tego należy dodać języki i dialekty nie mające statusu urzędowych. A także kuchnię, krajobraz i klimat. Nic dziwnego, że mieszkańcy różnych wspólnot autonomicznych nie są do siebie wcale podobni. Czasem nawet się nie lubią nawzajem i przypisują sobie negatywne cechy. Wspólnot jest 17, ale przyjrzymy się tylko tym najbardziej charakterystycznym.


Galicia

Zacznę od Galicii, jako że z mieszkańcami tego regionu miałam najwięcej do czynienia. Mówi się, że są niezdecydowani, zamknięci w sobie, przesądni, skomplikowani, nieufni, wymijający i niebezpośredni. Podobno mają na najprostsze pytanie odpowiadać pytaniem, na przykład na zwykłe "jak się masz" mogą odpowiedzieć "a dlaczego pytasz?". Co do tego ostatniego, to sami Galisyjczycy przyznają, że zdarza im się tak robić. Natomiast z nieufnością i skrytością się nie spotkałam. Wręcz przeciwnie. Widziałam ludzi uśmiechniętych i otwartych, jednak bardziej spokojnych i cichszych (jak na hiszpańskie standardy). A co do powiedzenia o sobie mają sami galisyjczycy? Ich wizja wyraźnie odstaje od stereotypów, przynajmniej w tym spocie reklamowym, który często pojawiał się w telewizji podczas mojego pobytu w Galicii.


Co ciekawe, w Argentynie "gallegos" czyli Galisyjczykami nazywa się wszystkich hiszpańskich imigrantów. Aż 70% hiszpańskich imigrantów w Argentynie to Gallisyjczycy, a Argentyna jest drugim po Hiszpanii krajem z największą ilością gallegos.

Katalonia

Z kolei Katalończyków opisuje się jako skąpych, pracowitych, niezależnych,dumnych z siebie, Katalonii i swojego języka, materialistów, nacjonalistów, patriotów.  Z pewnością wynika to z tego, że Katalonia to najbardziej rozwinięty i najbogatszy region Hiszpanii. Jak to często w życiu bywa - bogactwo budzi zazdrość biedniejszych sąsiadów. I nie ma znaczenia czy do pieniędzy doszło się własną, ciężką pracą. Żeby było jeszcze gorzej - Katalończycy nie chcą się tymi pieniędzmi dzielić, w zasadzie to najchętniej odłączyliby się od Hiszpanii (co jest mało realne, bo Hiszpania nie zamierza oddać takiego dochodowego terenu). Nie wzbudza to sympatii pozostałych mieszkańców Półwyspu Iberyjskiego. Katalończycy niechętnie posługują się językiem kastylijskim, co może jest powodem do nadania im kolejnego przezwiska:"polacos".



Ale dlaczego nazywa się ich Polakami? Na to pytanie nie umieją odpowiedzieć nawet najstarsi Katalończycy. Istnieje kilka różnych teorii, ale czy któraś jest prawdziwsza od pozostałych?
Do mnie najbardziej przemawia ta o "niezrozumiałości" języka katalońskiego dla Hiszpanów. Przypomina on raczej francuski, wymowa jest także inna od hiszpańskiej. Równie dobrze mogliby rozmawiać z Polakiem jak i z Katalończykiem. To tak jak w Polsce, kiedy nie rozumiemy czyjejś wypowiedzi, twierdzimy, że nasz rozmówca "mówi po chińsku". Cóż, polski dla ucha Hiszpana, może brzmieć jak szalenie trudny język; te wszystkie "sz", "cz", "dż" i ich zbitki. Chiński przy tym wymięka, ma znacznie łatwiejszą wymowę z dużą ilością samogłosek.
Inną teoria skupia się na podobieństwach w historii między Polską a Katalonią. Podkreśla silny patriotyzm Polaków i ich ciągłą walkę o niepodległość. Inwazja Niemiec na nasz kraj zbiega się z inwazją generała Franco na Katalonię.

Są też i kawały...

Dlaczego Walencję nazywa się Czechami
Dlatego, że znajduje się pod Polską

(¿Por que les llaman a los valencianos checos? -. Porque están debajo de Polonia.) 

Ba, istnieje nawet humorystyczny kanał telewizyjny o nazwie Crackovia, gdzie produkowane są najlepsze parodie meczów Barcelony i Realu Madryt (ale nie tylko). Aktorzy dobierani są pod względem podobieństwa do piłkarzy i niektórzy grają naprawdę świetnie. Moje ulubione odcinki to te z czasów Guardioli i Mourinho jako trenerów hiszpańskich drużyn. Tutaj można sobie zobaczyć skecze z polskimi napisami: crackovia
Jednak to raczej rozrywka dla fanów hiszpańskiej ligi ;) 


Kraj Basków

Z Baskami sprawa przedstawia się podobnie. Uważa się ich za dumnych, brutalnych nacjonalistów i separatystów. Nie dość, że nie wiadomo skąd się wzięli (do dziś naukowcy nie potrafią tego określić), ich język jest niepodobny do żadnego z języków romańskich, a nawet indoeuropejskich, to jeszcze mają ETA, czyli organizację polityczną walczącą metodami zbrojnymi (żeby nie powiedzieć terrorystyczną. Co prawda, większość Basków wcale jej nie popiera i są przeciwni jej istnieniu. Jednak i tak wpływa ona na ocenę Basków przez innych mieszkańców Półwyspu Iberyjskiego. Baskowie z pewnością mogą poszczycić się ciekawym folklorem, mitologią i niecodziennymi dyscyplinami sportowymi, takimi jak:podnoszenie głazów, wyścigi psów pasterskich, sztuka walki, zwana "zipota", wyścigi łodzi rybackich

 

 Andaluzja

Andaluzyjczyków charakteryzuje się w ten sam sposób jak innych Południowców - Włochów, Greków, czy ogólnie Hiszpanów. Mówi się, że cechuje ich uprzejmość, dobry humor, ciągła chęć do zabawy, otwartość i, przede wszystkim, lenistwo. Są także gościnni, rozrywkowi, mili, głośni i lubią pić. Jako, że jest tam najcieplej, życie toczy się w zwolnionym tempie. To tam najbardziej przydatna jest siesta, bo upał w południe staje się nieznośny. Natomiast w nocy rozpoczyna się szaleństwo - bary, dyskoteki, picie i relaksowanie się po ciężkim dniu. A według badań robionych przez Milkę, należą także do najbardziej czułych mieszkańców Hiszpanii. 



Kastylia

Kastylijczycy uważani są za najbardziej poważnych, uczciwych, trzeźwych i konserwatywnych. Z kolei przeciętny mieszkaniec stolicy to pyszałek i nieodpowiedzialny kierowca, który lubi szybką jazdę. Tu też ujawnia się typowa niechęć mieszkańców reszty kraju do mieszkańców stolicy. Wydają się bardziej zamknięci i traktują innych z rezerwą. Znajomi Hiszpanie twierdzą, że kiedy zapytasz Madrytczyka, która godzina, to tylko "rzuci cyframi" i pójdzie w swoją stronę. Chodzi o to, żeby jak najszybciej przekazać informację i nie tracić niepotrzebnie czasu. Serdecznym Andaluzyjczykom czy uprzejmym Galisyjczykom może to się wydawać bardzo niegrzeczne. Polak nie odniósłby takiego wrażenia;)



Istnieją także inne stereotypy, dotyczące przede wszystkim najbliższych sąsiadów, ale te są najbardziej charakterystyczne.

poniedziałek, 10 listopada 2014

Fiesta Magosto - czas pieczonych kasztanów, a także, co znaleźliśmy w Przemyślu

Ach kasztany, kasztany. Tego mi najbardziej brakuje w listopadzie. Rok temu byłam w hiszpańskiej Galicii i zajadałam się jeszcze gorącymi, pieczonymi kasztanami w papierowych rożkach przy niejednej okazji: a to na szkolnej imprezie, a to podczas nocnego spaceru uliczkami niewielkiego miasteczka, którego nazwy już nie pamiętam, a to w trakcie zwiedzania A Coruñi zwabił nas pachnący dym. Kasztany szczególnie popularne są na początku listopada, bo wtedy właśnie przypada fiesta Magosto. Jakoś nie natknęłam się na nie w żadnym z supermarketów, ale przypuszczam, że w sklepach z egzotyczną żywnością można je dorwać. Nasze polskie kasztany nie nadają się niestety do jedzenia :( Wyczerpujące informacje o jadalnych kasztanach i sposobie ich przyrządzania można znaleźć tu i tu



Magosto

 Świętuje się od 1 listopada (czasem końcówki października) do 11 listopada, który jest dniem św. Marcina z Tours. Szczególnie hucznie obchodzą je 11.11. mieszkańcy Orense, gdyż św. Marcin to patron miasta. Choć ograniczone katolickimi obchodami, to jednak jego początki sięgają czasów pogańskich, gdzie w tych dniach wyprawiało się ogromne uczty dla całych  społeczności wiosek. Miało charakter agrarny, powiązany z kultem płodności. Dziękowano za dary natury. I tu pojawiają się dwa największe symbole tego święta: ogień i kasztany.

Sama nazwa pochodzi właśnie z języka galisyjskiego od ognia. Magnus ustus znaczy wielkie ognisko, a w innych wersjach pojawia się magum ustum czyli magiczny ogień.


Natomiast kasztany w tamtych czasach pełniły rolę głównego pożywienia, tzw. "zapychacza", bo nie znano wtedy jeszcze kukurydzy ani ziemniaków. Z kasztanów produkowano nawet mąkę.

Magosto to święto północnej Hiszpanii: Galicii, Kantabrii, Aragonii, Katalonii, Asturii, Leonu. Obchodzi się je także w Portugalii, gdzie nazywa się "Magusto".

To wesoła fiesta, której towarzyszą tańce, śpiewy i różne zabawy, zarówno dla młodszych, jak i dla starszych. 


A teraz nasza niedzielna wycieczka do Przemyśla, Krasiczyna i Dubiecka. Bardzo klimatyczne i przyjemne miejsca, z pięknymi pałacami i parkami.

Co wspólnego ma Przemyśl z Santiago de Compostela?

Oto, co znaleźliśmy:


Oczywiście znak na głównym placu od razu przyciągnął naszą uwagę, głównie przez ogromny sentyment do Santiago.
 Pisałam na blogu o tym, że  w Hiszpanii szlak oznakowany jest przez muszle wytłaczane na murach czy brukowanych ulicach. W Przemyślu, oprócz tego drogowskazu, przy którym stoję, trzeba się nieźle nagimnastykować, żeby nie zgubić drogi, bo maleńkimi naklejkami oznaczono tylną stronę niektórych znaków drogowych. 


 Z wielu miejsc w Polsce można wybrać się w podróż/pielgrzymkę do Santiago de Compostela. Drogi św. Jakuba wiodą przez większe i mniejsze miasta, żeby w końcu dotrzeć do tego zakątka północnej Hiszpanii.

Mapa dróg św. Jakuba w 2014 roku:

 

sobota, 1 listopada 2014

Dzień Zmarłych i Wszystkich Świętych w Hiszpanii i krajach Ameryki Łacińskiej

Hiszpania

W Hiszpanii, podobnie jak u nas, te święta celebruje się odwiedzając groby zmarłych z rodziny lub przyjaciół i zostawiając na nich kwiaty. Oczywiście, jako że Hiszpania jest bardzo zróżnicowana kulturowo, inaczej się świętuje np. w Katalonii, a inaczej w Galicii, czy Kraju Basków. Inne przysmaki ozdobią witryny sklepów poszczególnych regionów. Najbardziej popularne w całym kraju to: huesos de santo (kości świętego), gachas czyli różnego rodzaju potrawy ze zbóż i wody lub mleka, mogą być podobne do owsianki albo do tych i buñuelos de viento - rodzaj małych pączków (przepis po polsku można znaleźć tu). Te ostatnie przygotowywałam tydzień temu, według hiszpańskich przepisów, ale nie wiem, gdzie znajdowała się wtedy moja głowa, bo dodałam podwójną porcję mąki, a reszty składników nie miałam na tyle, żeby wyrównać proporcje i ile bym nie smażyła, i tak pozostawały surowe w środku. Co prawda, prezentowały się nienagannie, ale nie zamierzałam nikogo truć, więc trafiły do kosza;) Może kiedyś jeszcze się na nie skuszę, gdy będę miała wystarczająco czasu, żeby ze spokojem przeczytać przepis i odmierzać proporcje. 



Ameryka Łacińska

W większości krajów Ameryki Łacińskiej na groby zmarłych zanosi się kwiaty, ale nie tylko. Równie ważne jest przygotowanie jedzenia i zabranie go ze sobą na cmentarz, aby tam móc się nim podzielić z bliskimi, którzy już opuścili ten świat. W Ekwadorze, Peru i Boliwii będą to guaguas de pan, czyli figurki z chleba (może być nadziewany lub nie). W niektórych krajach uważa się, że dusze przybywają na ziemię 1 listopada i wracają w zaświaty w południe dnia następnego. 

źródło

Meksyk

To kraj, gdzie Dzień Zmarłych (2 listopad, choć 1 także jest celebrowany), świętuje się w najbardziej interesujący i barwny sposób. Wywodzi się jeszcze z czasów sprzed hiszpańskiej inwazji, kult zmarłych praktykowano już w 1800 roku przed naszą erą. Łączy w sobie elementy tradycji Azteków, Majów, Tarasków, Nahua i Totonaków oraz katolickich najeźdźców. Azteckie święto zmarłych wypadało na sierpień i trwało cały miesiąc. Być może dlatego, że w ich mitologii Piekło czy Niebo nie były powiązane z karą lub nagrodą, a już na pewno nie z pobożnym życiem na ziemi lecz raczej sposobem śmierci (miało znaczenie czy zmarły zginął jako ofiara dla bogów, w walce czy podczas choroby) i zmarli mogli trafić do kilku różnych krain (rajów), to meksykańskie święto nie cechuje smutek czy nostalgia. Wręcz przeciwnie - to czas zabawy.


Świętowaniu towarzyszą humorystyczne epitafia, litografie i czekoladowe czy cukrowe czaszki, wywodzące się z czasów prekolumbijskich, gdzie plemiona indiańskie zatrzymywały czaszki swoich wrogów jako trofea.

  

Na cmentarzach lub w domach, (jeśli groby zmarłych znajdują się za daleko, żeby do nich dotrzeć), stawia się specjalne ołtarze naszpikowane symbolami. Na szczycie ołtarza znajduje się zdjęcie. Obok kładzie się słodkie czaszki z przypiętą karteczką z imieniem zmarłego, które później zjadają krewni lub przyjaciele, chleb zmarłych i kwiaty, przede wszystkim aksamitki - podobno mają przyciągać dusze, kierować je do świata żywych i symbolizować światło. Ołtarz koronuje krzyż, pokłon w stronę religii katolickiej. Dynia to część tradycyjnej kuchni meksykańskiej. Dla dusz zmarłych dzieci przygotowuje się słodycze, wodę i zabawki, a dla dorosłych jedzenie i alkohol, na przykład tequilę lub mescal. Wierzy się że dusze dzieci powracają do świata żywych 1 listopada, a dorosłych 2.


 W niektórych miastach Meksyku organizuje się defilady żywych trupów, śpiewy, przedstawienia teatralne, chodzi się od domu do domu prosząc o słodycze w imieniu świętego.

 
 

poniedziałek, 13 października 2014

smaczki Barcelony

Tym razem nie będzie o znanych turystycznych symbolach Barcelony, ale o ciekawych miejscach, szyldach, fasadach, zwyczajach. Drobiazgi, które zwracają naszą uwagę, gdy zwiedzamy w spokojnym tempie, ciesząc się spacerem po wąskich uliczkach, filiżanką dobrej kawy w klimatycznej kawiarence niedaleko centrum, wystawianiem twarzy do słońca w niewielkim parku.

Ciekawe wieńce


Według Facebook'owego rankingu piłki nożnej - FC Barcelona to klub, który może pochwalić się największą ilością fanów na świecie. Jeśli na świecie jest tak popularny, to co dopiero w swoim mieście. Najwięksi fani nie zadowolą się jedynie szalikiem i koszulką z logiem Barcelony, będą kupować naczynia, słodycze, plecaki, zeszyty, meble, pościel i zabawki w kolorach ukochanego klubu. Ba, zależy im na tym, żeby nawet po śmierci pokazać wszystkim, komu kibicowało się za życia. Więc nie ma się co dziwić, że robi się wieńce z logiem FC Barcelony. Ciekawe, co u nas księża powiedzieliby na wieńce w klubowych barwach...

Szyldy i tabliczki


Przechodniu, nie omiń
ulicy Amargos, 
która nie jest gorzka (gra słowna z nazwą ulicy "amargo" - znaczy "gorzki"
i przyjmie cię z otwartymi ramionami

No, czy można przejść obok takiej ulicy obojętnie? Kiedy tak kusi i wabi? Znajduje się ona w gotyckiej dzielnicy Barcelony i jest jedną z pierwszych, które oświetlano za pomocą latarni naftowych. Dzisiaj zbiera się tam artystyczna bohema.


Albo takie urokliwe drogowskazy dla koni woźniców:

 wjazd

ruszony wyjazd

Rzeźba w wykuszu jednej z kamienic:


Albo takie okno:


Gęsi w Katedrze

Katedra św. Eulalii to przepiękna romańska budowla, którą zamieszkują (i strzegą) białe gęsi. Święta Eulalia, patronka Katedry, zginęła za wiarę w roku 303. Co do tego mają gęsi i ich liczba? Jedne legendy mówią, że św. Eulalia była pasterką i miała własne stadko tych ptaków, a ich liczba ma odpowiadać torturom, którym ją poddano (13). Inni kojarzą to bardziej z wiekiem, w którym zginęła (w chwili śmierci miała 13 lat). Biel symbolizuje niewinność i męczeństwo. Ale gęsi to nie tylko symbol - to dzielne zwierzęta, które według legendy, ocaliły Katedrę przed kradzieżą.



Osoba, która miała pilnować Katedry, zasnęła kamiennym snem, a wtedy, oczywiście, pojawili się złodzieje. Zabrali pieniądze i inne kościelne kosztowności, ale nie udało im się uciec z łupem, bo gęsi podniosły raban i tak gęgały, że ów strażnik? kościelny? się obudził i pobudził jeszcze innych, którzy pomogli mu złapać złodziei. W ramach wdzięczności, postanowiono, że gęsi pozostaną już na zawsze w Katedrze. Która z legend jest prawdziwa? Nie wiadomo, jednak pewne jest to, że gęsi żyją i mają się dobrze. Szczególnie zachwycają się nimi dzieci i turyści.



I na koniec smaki

No dobrze, bardzo niewiele tych smaków, jedynie na zaostrzenie apetytu, bo kiedyś pojawi się post o kuchni katalońskiej. Ale mówi się, że lokale w centrum Barcelony są bardzo drogie. A tu, proszę, moje ukochane menu del día za 9 euro w samym sercu gotyckiej dzielnicy: przystawka, danie główne (naprawdę duży kawał tuńczyka), deser i wino. Żyć, nie umierać!


 

piątek, 3 października 2014

Porto - nie tylko dorsz i wino

- chociaż nie można powiedzieć, że te przysmaki nie wpływają na pozytywny odbiór tego miasta. Do Porto pojechaliśmy we trójkę: nasz gospodarz Galisyjczyk, Wenezuelczyk i Galicjanka (czyli ja). Z miejscowości, w której mieszkaliśmy w Hiszpanii droga zajęła nam niewiele ponad 2 godziny, dlatego, że jechaliśmy samochodem i, w dodatku, cały czas autostradami. Pociągiem zeszłoby dłużej, głównie ze względu na przesiadki. Niestety zdjęć nie mam wiele, bo padała mi bateria w aparacie, dlatego będę się wspomagać znalezionymi w sieci.


Porto

Oporto jak zwą je w Portugalii to drugie po Lizbonie najważniejsze miasto w kraju. Wiadomo, że istniało już w V wieku naszej ery, a jego nazwa oznacza "port". Słynie głównie z słodkiego wina "porto", które, dla odmiany, produkowane jest w mieście Vila Nova de Gaia znajdującym się naprzeciwko Porto - po drugiej stronie rzeki Douro. W planie każdej standardowej wycieczki do Porto oprócz zwiedzania zabytków miasta, będzie także przeprawa promem bądź też jednym z urokliwych mostów do Vila Nova de Gaia i wizyta w jednej z wielu winiarni czy piwnic z winami i degustacja trunku, z którego słynie cała Portugalia. 

Na zdjęciu nadrzeczna promenada w Vila Nova de Gaia wzdłuż której ciągną się winiarnie:


 Atmosfera, budynki

Stare miasto zbudowane jest na granitowym wzgórzu i, żeby dostać się do atrakcji położonych na szczycie trzeba pokonać setki schodów. Czasami pokazuje się przerwa w zabudowie, tam, gdzie za trudno było skuć granit i sprawia to wrażenie, jakby Porto było świadectwem walki ludzi z naturą, jakby próbowali wydrzeć oni skale miasto. Spędziliśmy tam tylko jeden dzień, ale chętnie wróciłabym, żeby pospacerować po nim znowu i odkryć nowe, interesujące miejsca.
O portugalskim budownictwie trochę już pisałam w tym poście ale to, czym Porto mnie urzekło była prawdziwa mieszanka stylów - od eleganckich kolorowych kamienic przy brzegu rzeki Douro po ciemne, wąskie uliczki z wysokimi budynkami, na których "rosły" kolejne domki, wyglądające jakby wiatr tam je przywiał i przez przypadek krzywo osadził. Na chodnikach grzały się koty, a jak spojrzało się w górę to można było zobaczyć schnące pranie i odchodzące od ściany, wybrakowane azulejos. Fascynowały mnie te oddalone od głównych ulic zaułki. Te miejsca w jakimś minimalnym stopniu przypominały mi się favele i wprowadzały trochę życia i chaosu w to spokojne miasto. Bo, jeśli np. Santiago de Compostela skojarzyłabym z nostalgią, a A Coruñę z tęsknotą i niepokojem to w Porto odniosłam wrażenie spokoju i zadowolenia. Porto idealnie nadawałoby się na spędzenie w nim emerytury lub długiego urlopu po intensywnym roku pracy.

Tu powinno być widać, o co mi chodzi z tym chaosem - dobudówka na dobudówce, szczególnie w głębi zdjęcia.


Nasze zwiedzanie

Jak zwykle obywało się bez planu i mapy. Postanowiliśmy trochę  pochodzić po Porto, pooglądać trochę zabytków z zewnątrz, zajrzeć do jakiegoś muzeum, później przejść na drugą stronę rzeki, wypić wino i wrócić znowu do Porto na późny obiad nad brzegiem rzeki.


Zwiedziliśmy piękną romańską katedrę Sé Catedral. Oczywiście w każdej kolejnej epoce coś się dobudowywało, przerabiało i w efekcie mamy połączenie średniowiecza, renesansu i baroku. Jako że katedra położona jest na wzniesieniu z jej murów mamy piękny widok na miasto.


Wybraliśmy się także do muzeum fotografii Centro Portugués de Fotografía, a później wybraliśmy najbardziej charakterystyczny dwupoziomowy most  Porto "Ponte Dom Luís I" żeby dostać się do Vila Nova de Gaia. Tam pozaglądaliśmy do winiarni, a że powoli zbliżał się czas obiadu, doszliśmy do wniosku że lepiej będzie jednak zjeść w Porto, gdzie na pewno dostaniemy do posiłku lokalne wino, a restauracji było po prostu więcej i lepszy wybór. Pomyśleliśmy, że dojście promenadą do następnego mostu jest zbyt nudne, więc zaczęliśmy wchodzić głębiej w Vila Nova de Gaia. Nasz plan wydawał się świetny (i drogowskazy źle pokazywały, albo my je źle odczytywaliśmy). Mieliśmy podejść trochę do góry, skręcić w prawo i znowu w prawo, i trafić na most. Zamiast tego weszliśmy na teren jakiegoś osiedla, gdzie nie było za wiele osób, których moglibyśmy zapytać o drogę. Żeby się z niego wydostać, weszliśmy na jakąś wydeptaną ścieżkę, która wyprowadziła nas w pola (czy też w pole), ale na horyzoncie zamajaczyła nam jakaś stacja benzynowa. Ucieszyliśmy się, że jest cywilizacja i postanowiliśmy tam zasięgnąć języka. Chłopak przy kasie okazał się bardzo pomocny, kiedy zapytaliśmy czy idąc wzdłuż tej drogi dojdziemy do Porto, odpowiedział, że oczywiście. Nie zastanawialiśmy się więc wcale, i tak nie mieliśmy zamiaru wracać. Po chwili zdaliśmy sobie sprawę, że idziemy przy autostradzie. Wpadliśmy w głupi humor (jeszcze przed piciem wina, podkreślam) i robiliśmy sobie zabawne zdjęcia przed każdym ze znaków drogowych. Musieliśmy iść gęsiego (przy autostradach nie ma raczej pobocza dla pieszych) i uważać, żeby nas coś nie potrąciło. Na szczęście na samym moście był już chodnik dla pieszych. Położony był stosunkowo wysoko i wiatr tam hulał. Bałam się, że porwie mi torebkę i aparat, ale za to widok stamtąd wynagrodził nam trudy wycieczki. Po jednej stronie mieliśmy stare miasto, a po drugiej port i ocean.

(Aż tak wysoko nie był położony, ale ocean i tak można było zobaczyć i poczuć) źródło

Po drodze na nadbrzeże wstąpiliśmy jeszcze do Ogrodów Kryształowego Pałacu, który zburzono i został zastąpiony raczej toporny budynek, ale ogrody pozostały. Jak Pałac, pochodzą z epoki romantyzmu.


Ludzie, jedzenie

W końcu dotarliśmy do najbardziej turystycznej części Porto. Udało nam się znaleźć jakąś stosunkowo tanią restauracyjkę, co prawda bez widoku na rzekę (bo za to liczą sobie dodatkowo w menu;)), ale za to w jednej z wąskich i urokliwych uliczek starego miasta. I chyba kierował nami jakiś szósty zmysł, bo zostaliśmy ugoszczeni po królewsku i porozmawialiśmy z bardzo przyjaznymi i otwartymi tubylcami. Zależało nam na tym, żeby spróbować tradycyjnych portugalskich potraw i, oczywiście, napić się porto. Niestety albo nie było menu dnia albo było, ale nieciekawe (już nie pamiętam), więc pominęliśmy przystawki i zaczęliśmy od dania głównego, którym musiał być, oczywiście, dorsz. Bacalhau - czyli solony i suszony dorsz to flagowa potrawa Portugalii. Chodzą słuchy, że istnieje 365 sposobów na przyrządzenie dorsza - po jednym na każdy dzień roku.


Do tego wzięliśmy butelkę porto (tawny, o ile mnie pamięć nie myli, a może) na trzy osoby, ale głównie piliśmy we dwójkę, bo kierowca musiał oprzeć się pokusie. Nie przepadam za słodkimi winami. To jednak było doskonałe i, co może wydawać się dziwne, całkiem nieźle pasowało do dania głównego. Nie mówiąc już o deserze. Pozwoliliśmy sobie na deser - nie było ich niesamowicie dużo w karcie menu, ale powiedzieliśmy właścicielowi restauracji, że chcielibyśmy spróbować tradycyjnych deserów. Chyba poczuł do nas jakąś sympatię, bo do tego co zamówiliśmy dodał nam dwa pasteis de nata na koszt firmy. A, kiedy zbieraliśmy się do wyjścia, przyniósł dla każdego z nas ćwiartkę porto. To się nazywa dbanie o klienta!


Tyle o jedzeniu i piciu. Atmosfera w lokalu była fenomenalna, bardzo rodzinna. Przy stoliku obok dwóch mężczyzn komentowało ostatnie wydarzenia, głównie reklamę pepsi. A, że byliśmy obeznani w temacie (w kawiarni, do której udaliśmy się zaraz po przyjeździe do Porto, poczytaliśmy gazety), włączyliśmy się do dyskusji. Na początku chcieli rozmawiać po angielsku, ale kiedy przyznałam się, że studiowałam filologię hiszpańską i uczyłam się portugalskiego, więc rozumiem, co mówią, przeszli na swój język ojczysty. Galisyjczyk mówił po galisyjsku, a ja z Wenezuelczykiem po hiszpańsku i jakoś wszyscy się doskonale rozumieliśmy. Hiszpański z portugalskim można by porównać do polskiego i słowackiego lub czeskiego, ale galisyjski z portugalskim (są bardzo podobne) przypomina bardziej rozmowę polskiego górala, z człowiekiem z nizin - dogadają się bez żadnego problemu. Kiedy młodszy z mężczyzn dowiedział się, że jestem z Polski, powiedział "Warszawa" i zaśpiewał przyśpiewkę Legii. Okazało się, że był w Warszawie, a że interesuje się piłką nożną, a Legia grała z którąś z portugalskich drużyn w jednym z europejskich pucharów, po prostu musiał ją znać. Rozmawialiśmy z nimi długo i na różne tematy, choć piłka nożna była jednym z ważniejszych. Dobrze się nią interesować;)


W temacie porto: butelkę skończyliśmy w samochodzie. Uczyłam wtedy obcokrajowców przeklinać po polsku.