piątek, 3 października 2014

Porto - nie tylko dorsz i wino

- chociaż nie można powiedzieć, że te przysmaki nie wpływają na pozytywny odbiór tego miasta. Do Porto pojechaliśmy we trójkę: nasz gospodarz Galisyjczyk, Wenezuelczyk i Galicjanka (czyli ja). Z miejscowości, w której mieszkaliśmy w Hiszpanii droga zajęła nam niewiele ponad 2 godziny, dlatego, że jechaliśmy samochodem i, w dodatku, cały czas autostradami. Pociągiem zeszłoby dłużej, głównie ze względu na przesiadki. Niestety zdjęć nie mam wiele, bo padała mi bateria w aparacie, dlatego będę się wspomagać znalezionymi w sieci.


Porto

Oporto jak zwą je w Portugalii to drugie po Lizbonie najważniejsze miasto w kraju. Wiadomo, że istniało już w V wieku naszej ery, a jego nazwa oznacza "port". Słynie głównie z słodkiego wina "porto", które, dla odmiany, produkowane jest w mieście Vila Nova de Gaia znajdującym się naprzeciwko Porto - po drugiej stronie rzeki Douro. W planie każdej standardowej wycieczki do Porto oprócz zwiedzania zabytków miasta, będzie także przeprawa promem bądź też jednym z urokliwych mostów do Vila Nova de Gaia i wizyta w jednej z wielu winiarni czy piwnic z winami i degustacja trunku, z którego słynie cała Portugalia. 

Na zdjęciu nadrzeczna promenada w Vila Nova de Gaia wzdłuż której ciągną się winiarnie:


 Atmosfera, budynki

Stare miasto zbudowane jest na granitowym wzgórzu i, żeby dostać się do atrakcji położonych na szczycie trzeba pokonać setki schodów. Czasami pokazuje się przerwa w zabudowie, tam, gdzie za trudno było skuć granit i sprawia to wrażenie, jakby Porto było świadectwem walki ludzi z naturą, jakby próbowali wydrzeć oni skale miasto. Spędziliśmy tam tylko jeden dzień, ale chętnie wróciłabym, żeby pospacerować po nim znowu i odkryć nowe, interesujące miejsca.
O portugalskim budownictwie trochę już pisałam w tym poście ale to, czym Porto mnie urzekło była prawdziwa mieszanka stylów - od eleganckich kolorowych kamienic przy brzegu rzeki Douro po ciemne, wąskie uliczki z wysokimi budynkami, na których "rosły" kolejne domki, wyglądające jakby wiatr tam je przywiał i przez przypadek krzywo osadził. Na chodnikach grzały się koty, a jak spojrzało się w górę to można było zobaczyć schnące pranie i odchodzące od ściany, wybrakowane azulejos. Fascynowały mnie te oddalone od głównych ulic zaułki. Te miejsca w jakimś minimalnym stopniu przypominały mi się favele i wprowadzały trochę życia i chaosu w to spokojne miasto. Bo, jeśli np. Santiago de Compostela skojarzyłabym z nostalgią, a A Coruñę z tęsknotą i niepokojem to w Porto odniosłam wrażenie spokoju i zadowolenia. Porto idealnie nadawałoby się na spędzenie w nim emerytury lub długiego urlopu po intensywnym roku pracy.

Tu powinno być widać, o co mi chodzi z tym chaosem - dobudówka na dobudówce, szczególnie w głębi zdjęcia.


Nasze zwiedzanie

Jak zwykle obywało się bez planu i mapy. Postanowiliśmy trochę  pochodzić po Porto, pooglądać trochę zabytków z zewnątrz, zajrzeć do jakiegoś muzeum, później przejść na drugą stronę rzeki, wypić wino i wrócić znowu do Porto na późny obiad nad brzegiem rzeki.


Zwiedziliśmy piękną romańską katedrę Sé Catedral. Oczywiście w każdej kolejnej epoce coś się dobudowywało, przerabiało i w efekcie mamy połączenie średniowiecza, renesansu i baroku. Jako że katedra położona jest na wzniesieniu z jej murów mamy piękny widok na miasto.


Wybraliśmy się także do muzeum fotografii Centro Portugués de Fotografía, a później wybraliśmy najbardziej charakterystyczny dwupoziomowy most  Porto "Ponte Dom Luís I" żeby dostać się do Vila Nova de Gaia. Tam pozaglądaliśmy do winiarni, a że powoli zbliżał się czas obiadu, doszliśmy do wniosku że lepiej będzie jednak zjeść w Porto, gdzie na pewno dostaniemy do posiłku lokalne wino, a restauracji było po prostu więcej i lepszy wybór. Pomyśleliśmy, że dojście promenadą do następnego mostu jest zbyt nudne, więc zaczęliśmy wchodzić głębiej w Vila Nova de Gaia. Nasz plan wydawał się świetny (i drogowskazy źle pokazywały, albo my je źle odczytywaliśmy). Mieliśmy podejść trochę do góry, skręcić w prawo i znowu w prawo, i trafić na most. Zamiast tego weszliśmy na teren jakiegoś osiedla, gdzie nie było za wiele osób, których moglibyśmy zapytać o drogę. Żeby się z niego wydostać, weszliśmy na jakąś wydeptaną ścieżkę, która wyprowadziła nas w pola (czy też w pole), ale na horyzoncie zamajaczyła nam jakaś stacja benzynowa. Ucieszyliśmy się, że jest cywilizacja i postanowiliśmy tam zasięgnąć języka. Chłopak przy kasie okazał się bardzo pomocny, kiedy zapytaliśmy czy idąc wzdłuż tej drogi dojdziemy do Porto, odpowiedział, że oczywiście. Nie zastanawialiśmy się więc wcale, i tak nie mieliśmy zamiaru wracać. Po chwili zdaliśmy sobie sprawę, że idziemy przy autostradzie. Wpadliśmy w głupi humor (jeszcze przed piciem wina, podkreślam) i robiliśmy sobie zabawne zdjęcia przed każdym ze znaków drogowych. Musieliśmy iść gęsiego (przy autostradach nie ma raczej pobocza dla pieszych) i uważać, żeby nas coś nie potrąciło. Na szczęście na samym moście był już chodnik dla pieszych. Położony był stosunkowo wysoko i wiatr tam hulał. Bałam się, że porwie mi torebkę i aparat, ale za to widok stamtąd wynagrodził nam trudy wycieczki. Po jednej stronie mieliśmy stare miasto, a po drugiej port i ocean.

(Aż tak wysoko nie był położony, ale ocean i tak można było zobaczyć i poczuć) źródło

Po drodze na nadbrzeże wstąpiliśmy jeszcze do Ogrodów Kryształowego Pałacu, który zburzono i został zastąpiony raczej toporny budynek, ale ogrody pozostały. Jak Pałac, pochodzą z epoki romantyzmu.


Ludzie, jedzenie

W końcu dotarliśmy do najbardziej turystycznej części Porto. Udało nam się znaleźć jakąś stosunkowo tanią restauracyjkę, co prawda bez widoku na rzekę (bo za to liczą sobie dodatkowo w menu;)), ale za to w jednej z wąskich i urokliwych uliczek starego miasta. I chyba kierował nami jakiś szósty zmysł, bo zostaliśmy ugoszczeni po królewsku i porozmawialiśmy z bardzo przyjaznymi i otwartymi tubylcami. Zależało nam na tym, żeby spróbować tradycyjnych portugalskich potraw i, oczywiście, napić się porto. Niestety albo nie było menu dnia albo było, ale nieciekawe (już nie pamiętam), więc pominęliśmy przystawki i zaczęliśmy od dania głównego, którym musiał być, oczywiście, dorsz. Bacalhau - czyli solony i suszony dorsz to flagowa potrawa Portugalii. Chodzą słuchy, że istnieje 365 sposobów na przyrządzenie dorsza - po jednym na każdy dzień roku.


Do tego wzięliśmy butelkę porto (tawny, o ile mnie pamięć nie myli, a może) na trzy osoby, ale głównie piliśmy we dwójkę, bo kierowca musiał oprzeć się pokusie. Nie przepadam za słodkimi winami. To jednak było doskonałe i, co może wydawać się dziwne, całkiem nieźle pasowało do dania głównego. Nie mówiąc już o deserze. Pozwoliliśmy sobie na deser - nie było ich niesamowicie dużo w karcie menu, ale powiedzieliśmy właścicielowi restauracji, że chcielibyśmy spróbować tradycyjnych deserów. Chyba poczuł do nas jakąś sympatię, bo do tego co zamówiliśmy dodał nam dwa pasteis de nata na koszt firmy. A, kiedy zbieraliśmy się do wyjścia, przyniósł dla każdego z nas ćwiartkę porto. To się nazywa dbanie o klienta!


Tyle o jedzeniu i piciu. Atmosfera w lokalu była fenomenalna, bardzo rodzinna. Przy stoliku obok dwóch mężczyzn komentowało ostatnie wydarzenia, głównie reklamę pepsi. A, że byliśmy obeznani w temacie (w kawiarni, do której udaliśmy się zaraz po przyjeździe do Porto, poczytaliśmy gazety), włączyliśmy się do dyskusji. Na początku chcieli rozmawiać po angielsku, ale kiedy przyznałam się, że studiowałam filologię hiszpańską i uczyłam się portugalskiego, więc rozumiem, co mówią, przeszli na swój język ojczysty. Galisyjczyk mówił po galisyjsku, a ja z Wenezuelczykiem po hiszpańsku i jakoś wszyscy się doskonale rozumieliśmy. Hiszpański z portugalskim można by porównać do polskiego i słowackiego lub czeskiego, ale galisyjski z portugalskim (są bardzo podobne) przypomina bardziej rozmowę polskiego górala, z człowiekiem z nizin - dogadają się bez żadnego problemu. Kiedy młodszy z mężczyzn dowiedział się, że jestem z Polski, powiedział "Warszawa" i zaśpiewał przyśpiewkę Legii. Okazało się, że był w Warszawie, a że interesuje się piłką nożną, a Legia grała z którąś z portugalskich drużyn w jednym z europejskich pucharów, po prostu musiał ją znać. Rozmawialiśmy z nimi długo i na różne tematy, choć piłka nożna była jednym z ważniejszych. Dobrze się nią interesować;)


W temacie porto: butelkę skończyliśmy w samochodzie. Uczyłam wtedy obcokrajowców przeklinać po polsku.

2 komentarze:

  1. Poooortooo! Ale mi narobiłaś ochoty na wino :) I na ten czekoladowy budyń/napój z poprzedniego wpisu :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Porto doskonale wpływa na samopoczucie, jak i czekolada;) nie wiem, czy tam, gdzie w Turcji mieszkasz, macie jesienne depresje (ze względu na ponurą pogodę, oczywiście), ale na to nadają się doskonale

    OdpowiedzUsuń